Strony

piątek, 30 sierpnia 2013

Radiohead - My Iron Lung [EP]

Wielki powrót z zaświatów internetowych! Jako, że ostatnio zdałem sobie sprawę, że mam z 50 płyt na CD w kolekcji, to warto by o każdej choć trochę napisać, coby nie było, że tylko zbieram i się kurzą. Na pierwszy rzut dajemy coś NIEOCZYWISTEGO, bo ni to singiel, ni to album, ale EP-kę.

Najpierw krótko kontekst: w 1994 roku Radiohead byli po premierze swojego debiutanckiego longplaya, Pablo Honey. Jeśli chcecie znać moją opinię (która pokrywa się chyba nawet w znacznej części z opinią kolektywy internetu) nt. tej płyty, to powiem tylko: nie było różowo. Generalnie zaliczyli gigantyczny hit w postaci Creep, ale poza tym raczej nikt nie oczekiwał od tego zespołu niczego odkrywczego czy wybijającego się z pejzażu muzycznego Wielkiej Brytanii pierwszej połowy lat 90. I wtedy właśnie Thom Yorke i spółka zaskoczyli wszystkich wydając EP-kę pod tytułem My Iron Lung, która, pomimo tego, że jest często dość zapomniana przez większość słuchaczy, stanowi punkt zwrotny w historii grupy.

Tytułowy utwór nawet niedzielny fan zespołu raczej będzie kojarzył. Później umieszczony na płycie The Bends, stanowi niejaką odpowiedź Yorke'a na sukces piosenki Creep. Wiemy, że lider grupy nigdy specjalnie nie darzył tego utworu wielką miłością (reszta zespołu tez raczej nie, w końcu Jonny Greenwood próbował sabotować nagranie uderzeniami w struny silnie przesterowanej gitarę), a w tym utworze daje upust negatywnym emocjom, które kojarzyły mu się faktem, że tak naprawdę to tylko ten hit będzie podtrzymywał ich zespół przy życiu, a jednocześnie ograniczał ich wolność artystyczną - w końcu każdy kolejny singiel będzie porównywany do tej biednej piosenki z debiutu. "This, this is our new song / just like the last one / a total waste of time / my iron lung" Usłyszeliście to teraz od samego twórcy, drodzy ludzie. Sama piosenka ma niezaprzeczalne podłoże grunge'owe, szczególnie widoczne w schemacie spokojna zwrotka / GŁOŚNY REFREEEEEEEEN. Jednak w przeciwieństwie do zbudowanych często na tej samej zasadzie piosenek z debiutu, wyróżniającym czynnikiem jest tu złożone brzmienie - przetworzone gitary, przesterowany głos, ogromne pokłady przestrzeni. Nawet bas zagrany techniką slappingu. Wszystko to wskazywało na to, że zespół nie tylko bardziej zaczyna skupiać się na opracowaniu własnego brzmienia, ale ni boi się eksperymentować, zachowując przy tym przystępność - zapowiedź tego, co będzie się działo na The Bends oraz późniejszym OK Computer.

Ale oczywiście to wydawnictwo to nie sam udany tytułowy. Znajduje się tu także siedem innych utworów, które dość znacznie wahają się jakością. Wiadomo, zespół się zmienia, to i nie popełnia samych świetnych rzeczy, bo nie da się. Najbardziej udany jest zdecydowanie pierwszy... b-side? Chyba można użyć tego słowa w tym kontekście? W każdym razie - chodzi o The Trickster. Przebojowość na miarę utworu tytułowego, w dodatku zaakcentowana bardzo dobrą melodią. Piosenka ta zdecydowanie mogłaby wejść na płytę The Bends w miejsce np. Bones i wstydu by na pewno nie przynosiła. Jedna z tych najbardziej ukrytych perełek w katalogu zespołu. Radiohead robiące najwyższej jakości gitarowy pop. Niestety kolejna piosenka aż tak pozytywnie nie wypada. W Lewis (Mistreated) słychać echa debiutu i jednak piosenka wypada jako przykład tworzenia energicznej rzeczy po linii najmniejszego oporu. Ani refren, ani zwrotka, ani riff się nie wyróżniają. Oprócz solidnej dawki energii niestety nie ma tu nic bardzo interesującego.

Następny utwór stanowi kontrast dla poprzednich dwóch piosenek. Przyozdobiona elektrycznym pianinem ballada Punchdrunk Lovesick Singalong spokojnie płynie swoim tempem, czasem tylko w refrenie pokazuje większy pazur. Przynosić może na myśl Subterranean Homesick Alien z OK Computer, jednak tu mamy do czynienia z utworem zdecydowanie bardziej wyluzowanym. Refren nie niesie aż takiej mocy jak ten ze ścieżki z płyty z 1997, ale dzięki temu Punchdrunk zyskuje coś innego - od początku do końca ładnie kołysze i otula słuchacza. Kolejna piosenka aż tak udana nie jest (po tytułowym mamy schemat góra, dół, góra, dół, zauważyliście?) - Permanent Daylight oprócz bogatego brzmienia i zwrotki, która melodią i wykonaniem (ach, ten monotonny wokal Yorke'a) może trochę przypominać Joy Division ze wszystkich zespołów, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Kolejna słabsza zapchajdziura. 

Ostatnie trzy utwory to część akustyczna płyty. Uprzedzając fakty: całość kończy się ogniskową wersją piosenki Creep. To się nazywa meta-kompozycja - zaczynamy od piosenki, która jest odpowiedzią na wielki hit, a kończymy rzeczonym wielkim hitem w wersji ograniczonej do samego szkieletu. Yorke daje bardzo dobry występ wokalny w tej wersji, i pomimo skromnej aranżacji piosenka zachowuje tego specyficznego kopa. Warto jej posłuchać, choćby na YouTube. Całkiem nieźle, nawet jeśli cenzura (wtrącone "very") brzmi wręcz komicznie. Pozostałe dwie akustyczne piosenki są objawem czegoś, co można często spotkać na różnych singlach - "o nie, skończyły nam się pomysły - szybko, napiszmy coś na akustyku i zagrajmy". Ten typ piosenek to już właściwie cały gatunek jest, serio. Na My Iron Lung mamy najpierw Lozenge of Love, które jest tak naprawdę zalążkiem czegoś, co mogło się okazać bardzo dobre, gdyby rozpisano dlatego aranżację w stylu Punchdrunk Lovesick Singalong, ale zamiast tego jest szybko przemijającym skromnym kawałkiem. Szkoda. Drugiego akustycznego badziewiaka nic by raczej nie uratowało - You Never Wash Up After Yourself ma nieco ponad półtorej minuty i pomysłów na to, co ze sobą zrobić jeszcze mniej. Mimo tego, z racji swojej długości, nie przeszkadza wcale w odbiorze całej EP-ki, wręcz przeciwnie - stanowi nienaganne przejście z Lozenge of Love do Creep. Jednakże... indywidualnie - nie ma o czym pisać tak po prawdzie.

Nie jest to EP-ka najrówniejsza, jednak prezentuje zespół tak, jak grał w tamtym czasie - w środku poszukiwań brzmienia, gdzieś między prostym inspirowanym grungem gitarowym graniem a bardziej odkrywczym, ale również niezmiernie melodyjnym britpopem. Pośrodku drogi od Pablo Honey do The Bends, wydawnictwo to siedzi niczym znak pokazujący nieuchronne zmiany, które miały lada chwila zajść w muzyce nie tylko zespołu, ale w ogólnym obrazie alternatywnego rocka. Trudno tej płyty wobec tego nie traktować jako pewnego rodzaju ciekawostki. Ciekawostki jednak, którą warto poznać, choćby dla wyjątkowości w dyskografii Radiohead i kilku indywidualnych utworów.

Radiohead - My Iron Lung
6/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz