Strony

czwartek, 4 grudnia 2014

We'll come back one day...

Za cztery dni minie rok bez żadnego wpisu, gorzej już by chyba być nie mogło. A w tym roku trochę się działo - nowa płyta dinozaurów z Pink Floyd, moloch Swansów czy Artur Rojek robiący jedną z najlepszych indie popowych polskich płyt ostatnich czasów. Jednak specjalne miejsce w moim sercu ma nowy album Manic Street Preachers i chyba jak tak sobie myślę to byłaby ona na czele mojego tegorocznego rankingu wydawnictw (spoiler alert: może nawet się takie coś pojawi tu w przyszłości).

U góry Manicy powracający do rejonów, które zwiedzili przy okazji niedocenianego Lifeblood (2004) i utwór, który reprezentuje wszystko co uwielbiam w ich płycie z 2014, Futurology.

sobota, 7 grudnia 2013

Let it snow


Zasypało mi miasto. Chyba się zaczęła zima. A jak się zima rozpoczyna, to i sezon na słuchanie kolęd i świątecznych piosenek Sufana Stevensa ma swój początek.

W okolicach świąt tradycyjna recenzja Sufjana, tym razem jego drugiego zestawu EP-ek świątecznych, tj. Silver & Gold. A tam u góry mały teaser płyty, bo dopiero zaczynam słuchać pierwszy raz i się wprowadzać w klimat, a to otwiera zestaw płyt.

P.S.: nie, nie będzie tam covera Let It Snow. Po prostu to się chyba sprawdza jako adekwatna do warunków atmosferycznych nazwa dla posta. :P

niedziela, 1 grudnia 2013

Pig pig piggy


Kilka miesięcy temu (a może to już z rok trwa?) zaczęła się moja przygoda z zespołem Manic Street Preachers. Ci Walijczycy mają niesamowity talent do łączenia melodii z tekstami, które nierzadko bywają dość mocno ambitne. I choć mają na koncie tonę dobrych albumów (a których wspomnę zapewne nieraz jeszcze tutaj), to ostatnio moją uwagę przyciągnęło wydawnictwo z 2009: Journal for Plague Lovers. Płyta ta, z pośmiertnie wydanymi tekstami Richiego Edwardsa[1] posiada niecodzienny kontrast pomiędzy warstwą muzyczną oraz tekstową utworów. Wiele piosenek brzmi bardzo przebojowo, ale z chwilą, kiedy zagłębimy się by przyjrzeć się bliżej temu, o czym James Dean Bradfield śpiewa, często dostajemy coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Z albumu nie wydano ani jednego prawdziwego singla - oficjalnym wytłumaczeniem było to, że ta płyta miała być w założeniu odmienna od reszty dyskografii, miała być hołdem dla zmarłego członka zespołu. Choć z drugiej strony, czy może prawdziwym powodem nie był jednak fakt, że żaden z tekstów nie nadaje się do konsumpcji wśród reszty radiowej papki przez publikę?

Weźmy Virginia State Epileptic Colony.

Może tytuł już nawet trochę odstręcza, ale wyobraźcie sobie taką sytuację: siedzicie sobie spokojnie w fotelu, słuchacie radia i nagle wchodzi ten inspirowany jangle popem riff gitarowy. Przyjemna melodia zwrotki, wręcz wesoły refren. No i w końcu instrumentalna przerwa ze skocznymi arpeggio na fortepianie. Wesele po prostu. Aż człowiek zapozna się z faktycznym tekstem piosenki:

They sit around tables rendered dumb
Colored sticks of chalk are passed around
Today the doctors allow the illusion of choice
Tomorrow the necks split, there is no voice
 
Draw a perfect circle, sleep fetus-like
Six chalk colors the very meaning of life
They wake to strobes and half circled light
Confusion lifts with potassium percolate
 
V-S-E-C piggy
Piggy piggy
Piggy piggy

Clean cooking flower-arranging
Dissolves a kind of liberation

Nagle ujawnia nam się tekst o zamkniętych w szpitalu psychiatrycznym pacjentach, których istnienie jest zredukowane do zabawy kredą oraz porównania ze świnkami. Już nie za bardzo radiowy materiał, co nie? I dlatego zastanówmy się: ilu potencjalnym hitom czy singlom odebrano szansę na popularność przez zbyt ambitne/smutne/przerażające teksty?






________________
[1]Długa (albo krótka; zależy od punktu siedzenia) jest historia jego członkostwa w zespole oraz zaginięcia, a że nie jestem dobrym biografem to dociekliwych zapraszam do zapoznania się z artykułem na Wikipedii przynajmniej.

sobota, 30 listopada 2013

Dusza Edenu


Powiedzieli byście mi parę dni temu, że to ten sam zespół, co nagrał synth popowy klasyk It's My Life czy Such a Shame, a bym tylko chyba pokiwał głową z niedowierzaniem i powiedział, że mnie wkręcacie. Słodki Jezu, co się stało na przestrzeni bagatela 3 lat, że Talk Talk aż taką zmianę zaliczyli?

Spirit of Eden jest często określany jako proto-post-rock albo wręcz jedna z pierwszych płyt już w pełni w tym gatunku. No i gdzie jak gdzie, ale w budujących się powoli gitarowych pasażach na tle monotonnego bębna basowego lub spokojnego rytmu słychać to najbardziej. Plus emocjonalny, ale lekko zrezygnowany głos Hollisa...

Jeszcze piękniej działa w kontekście całej płyty, gdzie niezauważalnie przemyka z The Rainbow i przeradza się w Desire.

"Rage on omnipotent"

piątek, 30 sierpnia 2013

Radiohead - My Iron Lung [EP]

Wielki powrót z zaświatów internetowych! Jako, że ostatnio zdałem sobie sprawę, że mam z 50 płyt na CD w kolekcji, to warto by o każdej choć trochę napisać, coby nie było, że tylko zbieram i się kurzą. Na pierwszy rzut dajemy coś NIEOCZYWISTEGO, bo ni to singiel, ni to album, ale EP-kę.

Najpierw krótko kontekst: w 1994 roku Radiohead byli po premierze swojego debiutanckiego longplaya, Pablo Honey. Jeśli chcecie znać moją opinię (która pokrywa się chyba nawet w znacznej części z opinią kolektywy internetu) nt. tej płyty, to powiem tylko: nie było różowo. Generalnie zaliczyli gigantyczny hit w postaci Creep, ale poza tym raczej nikt nie oczekiwał od tego zespołu niczego odkrywczego czy wybijającego się z pejzażu muzycznego Wielkiej Brytanii pierwszej połowy lat 90. I wtedy właśnie Thom Yorke i spółka zaskoczyli wszystkich wydając EP-kę pod tytułem My Iron Lung, która, pomimo tego, że jest często dość zapomniana przez większość słuchaczy, stanowi punkt zwrotny w historii grupy.

Tytułowy utwór nawet niedzielny fan zespołu raczej będzie kojarzył. Później umieszczony na płycie The Bends, stanowi niejaką odpowiedź Yorke'a na sukces piosenki Creep. Wiemy, że lider grupy nigdy specjalnie nie darzył tego utworu wielką miłością (reszta zespołu tez raczej nie, w końcu Jonny Greenwood próbował sabotować nagranie uderzeniami w struny silnie przesterowanej gitarę), a w tym utworze daje upust negatywnym emocjom, które kojarzyły mu się faktem, że tak naprawdę to tylko ten hit będzie podtrzymywał ich zespół przy życiu, a jednocześnie ograniczał ich wolność artystyczną - w końcu każdy kolejny singiel będzie porównywany do tej biednej piosenki z debiutu. "This, this is our new song / just like the last one / a total waste of time / my iron lung" Usłyszeliście to teraz od samego twórcy, drodzy ludzie. Sama piosenka ma niezaprzeczalne podłoże grunge'owe, szczególnie widoczne w schemacie spokojna zwrotka / GŁOŚNY REFREEEEEEEEN. Jednak w przeciwieństwie do zbudowanych często na tej samej zasadzie piosenek z debiutu, wyróżniającym czynnikiem jest tu złożone brzmienie - przetworzone gitary, przesterowany głos, ogromne pokłady przestrzeni. Nawet bas zagrany techniką slappingu. Wszystko to wskazywało na to, że zespół nie tylko bardziej zaczyna skupiać się na opracowaniu własnego brzmienia, ale ni boi się eksperymentować, zachowując przy tym przystępność - zapowiedź tego, co będzie się działo na The Bends oraz późniejszym OK Computer.

Ale oczywiście to wydawnictwo to nie sam udany tytułowy. Znajduje się tu także siedem innych utworów, które dość znacznie wahają się jakością. Wiadomo, zespół się zmienia, to i nie popełnia samych świetnych rzeczy, bo nie da się. Najbardziej udany jest zdecydowanie pierwszy... b-side? Chyba można użyć tego słowa w tym kontekście? W każdym razie - chodzi o The Trickster. Przebojowość na miarę utworu tytułowego, w dodatku zaakcentowana bardzo dobrą melodią. Piosenka ta zdecydowanie mogłaby wejść na płytę The Bends w miejsce np. Bones i wstydu by na pewno nie przynosiła. Jedna z tych najbardziej ukrytych perełek w katalogu zespołu. Radiohead robiące najwyższej jakości gitarowy pop. Niestety kolejna piosenka aż tak pozytywnie nie wypada. W Lewis (Mistreated) słychać echa debiutu i jednak piosenka wypada jako przykład tworzenia energicznej rzeczy po linii najmniejszego oporu. Ani refren, ani zwrotka, ani riff się nie wyróżniają. Oprócz solidnej dawki energii niestety nie ma tu nic bardzo interesującego.

Następny utwór stanowi kontrast dla poprzednich dwóch piosenek. Przyozdobiona elektrycznym pianinem ballada Punchdrunk Lovesick Singalong spokojnie płynie swoim tempem, czasem tylko w refrenie pokazuje większy pazur. Przynosić może na myśl Subterranean Homesick Alien z OK Computer, jednak tu mamy do czynienia z utworem zdecydowanie bardziej wyluzowanym. Refren nie niesie aż takiej mocy jak ten ze ścieżki z płyty z 1997, ale dzięki temu Punchdrunk zyskuje coś innego - od początku do końca ładnie kołysze i otula słuchacza. Kolejna piosenka aż tak udana nie jest (po tytułowym mamy schemat góra, dół, góra, dół, zauważyliście?) - Permanent Daylight oprócz bogatego brzmienia i zwrotki, która melodią i wykonaniem (ach, ten monotonny wokal Yorke'a) może trochę przypominać Joy Division ze wszystkich zespołów, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Kolejna słabsza zapchajdziura. 

Ostatnie trzy utwory to część akustyczna płyty. Uprzedzając fakty: całość kończy się ogniskową wersją piosenki Creep. To się nazywa meta-kompozycja - zaczynamy od piosenki, która jest odpowiedzią na wielki hit, a kończymy rzeczonym wielkim hitem w wersji ograniczonej do samego szkieletu. Yorke daje bardzo dobry występ wokalny w tej wersji, i pomimo skromnej aranżacji piosenka zachowuje tego specyficznego kopa. Warto jej posłuchać, choćby na YouTube. Całkiem nieźle, nawet jeśli cenzura (wtrącone "very") brzmi wręcz komicznie. Pozostałe dwie akustyczne piosenki są objawem czegoś, co można często spotkać na różnych singlach - "o nie, skończyły nam się pomysły - szybko, napiszmy coś na akustyku i zagrajmy". Ten typ piosenek to już właściwie cały gatunek jest, serio. Na My Iron Lung mamy najpierw Lozenge of Love, które jest tak naprawdę zalążkiem czegoś, co mogło się okazać bardzo dobre, gdyby rozpisano dlatego aranżację w stylu Punchdrunk Lovesick Singalong, ale zamiast tego jest szybko przemijającym skromnym kawałkiem. Szkoda. Drugiego akustycznego badziewiaka nic by raczej nie uratowało - You Never Wash Up After Yourself ma nieco ponad półtorej minuty i pomysłów na to, co ze sobą zrobić jeszcze mniej. Mimo tego, z racji swojej długości, nie przeszkadza wcale w odbiorze całej EP-ki, wręcz przeciwnie - stanowi nienaganne przejście z Lozenge of Love do Creep. Jednakże... indywidualnie - nie ma o czym pisać tak po prawdzie.

Nie jest to EP-ka najrówniejsza, jednak prezentuje zespół tak, jak grał w tamtym czasie - w środku poszukiwań brzmienia, gdzieś między prostym inspirowanym grungem gitarowym graniem a bardziej odkrywczym, ale również niezmiernie melodyjnym britpopem. Pośrodku drogi od Pablo Honey do The Bends, wydawnictwo to siedzi niczym znak pokazujący nieuchronne zmiany, które miały lada chwila zajść w muzyce nie tylko zespołu, ale w ogólnym obrazie alternatywnego rocka. Trudno tej płyty wobec tego nie traktować jako pewnego rodzaju ciekawostki. Ciekawostki jednak, którą warto poznać, choćby dla wyjątkowości w dyskografii Radiohead i kilku indywidualnych utworów.

Radiohead - My Iron Lung
6/10


środa, 13 lutego 2013

Orphan Songs - Orphan Songs

Orphan Songs - projekt Szweda Carla-Otto Johanssona [nie wiem nawet, jak to odmieniać]. Generalnie jest to kolejny dowód na to, że ludzie ze Skandynawii wiedzą, jak robić dobrą muzykę. Ten albumik z 2008 to bardzo przyjemna, słodka podróż, którą BARDZO warto przebyć choć raz.

13 piosenek, wszystkie utrzymane są w folkowym stylu, choć oferują aranżacje bardzo różne w złożoności - od typowego układu gitara akustyczna plus głos z niewielkimi ozdobnikami (miniaturka Under a Tree) do bardziej energicznych rzeczy, opartych na okazjonalnej gitarze elektrycznej i automacie perkusyjnym. Nawet akordeon się trafia od czasu do czasu. Można by teraz nadmienić, że Johansonn gra na wszystkim na tym albumie, bo gra. Płyta jest utrzymana na jednym, całkiem dobrym poziomie przez całą swoją długość i jest to jedna z jej największych zalet - jednolity styl i dobry poziom sprawiają, że mamy do czynienia z bardzo równym wydawnictwem, którego z przyjemnością się słucha od początku do końca. Oczywiście senny klimat może usypiać, ale jest to ten dobry styl usypiania, coś jak pierwsze kilka minut drugiej części Tubular Bells Mike'a Oldfielda.

Generalnie zapraszam, wokalista ze swoim słodkim głosem na pewno sprawi, że choć przez parę minut popadniecie w przyjemny trans. A, zapomniałbym. Płyta jest dostępna za darmo. "No tak, jak spiracisz, wiadomo." A właśnie nie! Ona jest całkiem za darmo wydana przez swojego twórcę, który nie chce pieniędzy. Działa to na zasadzie licencji Creative Commons, czyli że można udostępniać, ściągać, modyfikować, puszczać na imprezach małorolnych, pod warunkiem, że się akredytuje twórcę. Mały wysiłek, a wszystko pięknie!

Tutaj link do strony oficjalnej, z której można pobrać za darmo to dzieło. Polecam, bardzo! http://www.orphansongs.com/free-music/



sobota, 5 stycznia 2013

Vomitron - No NES for the Wicked

Gry na NES-a, czy jak kto woli Pegasusa, to było to! Żadnych specjalnie wyrafinowanych historii, brak zapierających dech w piersiach grafik... a jednak satysfakcja z gry w nie była bardzo często ogromna. Z dzieciństwa pozostał mi głęboki sentyment do 8-bitowych popierdywań, które uchodziły na tej konsoli za muzykę i, nie ukrywam, całkiem lubię od czasu do czasu posłuchać sobie tematów muzycznych z Super Mario Bros. czy Contra, albo zapuścić sobie muzykę z gatunku chiptune, która ma ten styl emulować. Jednak album No NES for the Wicked wcale nie chce udawać brzmienia tamtych dźwięków - Vomitron, a właściwie Peter Rutcho, na tej płycie przeniósł melodie znane nam z gier na tę klasyczną bądź co bądź konsolę i zaprezentował je w zupełnie nowej, metalowej aranżacji. Jak udał mu się ten eksperyment?

W sumie całkiem nieźle. Vomitron scoverował muzykę z 8 gier i od razu można powiedzieć, że nie ma wśród nich muzyki z żadnej z gier z Mario. Wątpię, aby wielu słuchaczom to przeszkadzało w jakimś strasznym stopniu, ale nawet na oficjalnej stronie jest to wspomniane, w formie żartobliwego "cytatu" z recenzji. Ale co do utworów faktycznie znajdujących się na płycie... 

Najkorzystniej wypada metalowa wersja Contry. Ta gra pełna testosteronu i  w której strzelało do wszystkiego, co ruszało się na ekranie aż prosi się o soundtrack pełen przesterowanych gitar, szybkich riffów i pełnej mocy perkusji. I wersja Vomitrona tak właśnie wygląda - gdyby ktokolwiek postanowił stworzyć remake tej gry obecnie, powinien bardzo mocno się zastanowić, czy nie wykorzystać właśnie tej wersji muzyki do niego, bo wychodzi naprawdę zachwycająco. A wykorzystanie na samym początku zsamplowanego dźwięku z menu gry z NES-a to czysty geniusz i dzieciństwo wracające do człowieka w ciągu jednej sekundy  Muzyka z obu części gry The Legend of Zelda wyszła również świetnie. Jest gitarowo, ale jednocześnie epickość, jaką miały motywy z tych gier w oryginalnych wersjach (aż chciało się wykrzyknąć "Ruszajmy na przygodę!") jest zachowana, jeśli nawet nie spotęgowana przez mięsiste riffy. Wieńcząca wydawnictwo Castlevania również brzmi wspaniale, w dodatku brzmi, jak to na zwieńczenie płyty przystało, epicko, jak progresywne epiki, w których nie wiadomo, co się dzieje, ale dzieje się wiele. Zachowany został dość horrorowy klimat, jaki miała muzyka w oryginalnej grze, a zachowanie oryginalnego charakteru jest wbrew pozorom niewiarygodnie trudne przy tworzeniu zupełnie nowych przeobrażeń takiego materiału. Tutaj jednak wychodzi to świetnie.

W Ninja Gaiden: Acts 1-3 i Acts 4-6 daje o sobie znać fakt, iż Rutcho to nie tylko świetny gitarzysta, ale także niezwykle kompetentny klawiszowiec. Obie ścieżki, ze swoimi bardzo częstymi zmianami charakteru i motywów najbardziej, wraz z Contra, brzmią jak progresywny metal. Aż dziw, że takie Dream Theater nigdy nie wpadło na pomysł scoverowania takich utworów z NES-a na jakimś koncercie czy nawet płycie. Na szczęście Vomitron wypełnia tę lukę. Na nieszczęście muzyka z Ninja Gaiden w tej wersji staje się męcząca i nawet nużąca słuchacza na dłuższą metę, ale dzięki Bogu zostały na płycie rozdzielone, przez co monotonia nie jest przeraźliwa i przytłaczająca. Pozostałe dwa utwory główne, Double Dragon oraz Blaster Master, trudno wychwalać w samych superlatywach, cierpią raczej na to samo, na co cierpi w mniejszym jednak stopniu Ninja Gaiden - są zdecydowanie za długie i co gorsza nie ma specjalnie pomysłu, jak je sformalizować i połączyć w porządną całość.

Na płycie jest również intro, Filtered Blow, które poza charakterem humorystycznym (pamiętacie to dmuchanie w kartridże i to wkurzenie, gdy nie działały?) nic sobą specjalnie nie reprezentuje ale stanowi OK początek do płyty, oraz 5 miniaturek bazujących na muzykach z Tetrisa. Kalinka to szybka, zaakcentowana syntezatorami wersja rosyjskiej piosenki, Troika, brzmiąca jak wariacja na temat również zawartej na albumie Korobeyniki, które rozpoczyna się, od gitary akustycznej, która nigdzie indziej na albumie nie występuje, Bradinski uzupełniona efektami dźwiękowymi z samej gry i The Soviet Mind Game, która wzięła swój tytuł od nazwy Tetrisa w wersji Tangen. Wszystkie stanowią całkiem przyjemne, niezobowiązujące przerywniki, które mijają jednak w większości niepoztrzerzenie, w mgnieniu oka.

No NES for the Wicked jest głownie gratką dla fanów gier z lat 80., ale może przypaść do gustu słuchaczom metalu progresywnego i power metalu. Muzycznie większość utworów stoi na wysokim poziomie, ale nawet te, które trochę niedomagają w tej sferze są wykonane bardzo kompetentnie, z dużą ilością powera. Ale nie oszukujmy się: osoby, które nie czują nostalgii do tamtych gier nie będą raczej w stanie zachwycić się tym wydawnictwem całkiem, ale przecież nie o to tu chodzi, aby każdemu dogodzić. Album ten ma dogodzić pewnej niszy, a to mu wychodzi rewelacyjnie.

A, i na okładce są cycki. DZIESIECNADZIESIEC.

Vomitron - No NES for the Wicked
3.5/5